• Strona Główna
  • O mnie
  • Podróże
    • CHORWACJA
    • Grecja
    • Holandia
    • Niemcy
    • Polska
    • Włochy
    • Wyspy Kanaryjskie
  • Książki
  • Macierzyństwo
  • Związek
  • Uroda
  • Bieganie
  • Moim Zdaniem
  • Strona Główna
  • O mnie
  • Podróże
    • CHORWACJA
    • Grecja
    • Holandia
    • Niemcy
    • Polska
    • Włochy
    • Wyspy Kanaryjskie
  • Książki
  • Macierzyństwo
  • Związek
  • Uroda
  • Bieganie
  • Moim Zdaniem
DLACZEGO NIE ZNOSZĘ PORADNIKÓW Z CYKLU: JAK BYĆ IDEALNYM RODZICEM?
28 października 2017

Nie należę do fanek literatury pod tytułem „jestem doskonałą mamą i mam patent na idealne rodzicielstwo”. Nie dlatego, że nie czytam parentingowwych podręczników. Przeciwnie – przeczytałam ich już tak wiele, iż – hmmm – mam poczucie, że jestem specjalistką od schematów, jakie zawierają. Każdy z nich stara się sprzedać swój patent na bycie doskonałym rodzicem, wtłoczyć młodym i zagubionym (bo jacyż inni wszyscy jesteśmy na początku tej najtrudniejszej drogi w życiu) mamom i tatom ciasną i okrojoną filozofię (czy raczej pseudofilozofię, jeśli mamy być wierni etymologii tego pięknego słowa…) rodzicielstwa. W efekcie książki te, zamiast pomagać i służyć radą, wyzwalają w sfrustrowanych nas jeszcze większe poczucie zagubienia i zniechęcenia, głównie za sprawą  jednej zasady, która brzmi: „Jeśli choć w niewielkim stopniu uchybisz naszemu schematowi wychowania/ postępowania, twoje dziecko niechybnie zepsuje się, przestanie działać jak należy, będzie na wieki zgubione, a twoje marzenie o byciu idealnym rodzicem szlag trafi!”.

I jak tu nie buntować się przeciwko takiej ciasnocie i zaprzeczeniu rodzicielstwa..

Dokładnie pamiętam swoją pierwszą przygodę z poradnikiem Jak-Zostać-Idealnym-Rodzicem. Przyznam, że umknął mi tytuł tej Księgi Objawienia, ale z pewnością należała ona do amerykańskiego kanonu podręczników o wychowaniu. Autorką była kobieta okrzyknięta za oceanem „zaklinaczką dzieci„. Swoje tezy wykładała w sposób bezkompromisowy. Adresat, czyli młody i poszukujący rodzic, czuł się jak na wykładzie z fizyki kwantowej (gwoli szczerości – nigdy nie miałam nic wspólnego z fizyką kwantową, ale tak sobie wyobrażam tego typu doświadczenie): miał za zadanie przyswoić opisaną teorię, a następnie wprowadzić ją w życie. Pamiętajmy tylko, że owe instrukcje dotyczyły małej Istotki, a nie drukarki czy  sprzętu AGD.

Kiedy moja Weronka miała  około miesiąca – dwóch, ja sama także czułam się bardzo, ale to bardzo niepewnie w roli młodej mamy. Byłam przepełniona obawami i miałam złe zdanie o sobie w nowej roli, do której, notabene, przygotowywałam się przecież skrupulatnie nawet dłużej niż przez 9 miesięcy. Dziecko przewróciło mój świat do góry nogami, choć teraz, po czasie, wiem, że moja pierworodna nie należała do wymagających niemowląt. Ot, ssak jak każdy inny, potrzebujący jak powietrza mamy z mlecznym cycem, ciepłym dotykiem i mnóstwem czasu i cierpliwości. Z perspektywy tych kilku lat jestem skłonna stwierdzić nawet, że moje pierwsze dziecię wykazywało nad wyraz dużo, jak na swój młody wiek, zrozumienia dla matczynych potrzeb i obowiązków studenckich; przejawiało także wybitne zdolności przystosowawcze; było baaardzo „mobilne”. Mam tu na myśli to, że wzorowo funkcjonowała w naszym podróżniczym stylu życia. Zasypiała wszędzie, bez problemu. Lubiła jazdę samochodem… i nie tylko. W zasadzie każdy środek transportu odpowiadał mojej kruszynce. Fascynował ją autobus, pociąg, rower… Uwielbiała muzea. Poza tym sama samiutka wypracowała swój własny rytm dzienny, co wspólne przepracowałyśmy w znakomity harmonogram dnia. Porządek i przewidywalność, jaki zapewniały stałe pory posiłków, snu i spacerów, gwarantowały obopólne korzyści dla mnie i dla małej Niuni: ja miałam możliwość właściwie rozplanować swój dzień, co z kolei przekładało się na komfort psychiczny całej rodziny, natomiast  maluszek czerpał poczucie bezpieczeństwa i harmonii.

Ja jednak, zanim zdałam sobie sprawę, jak dobrze mi idzie, nieustannie wytykałam sobie kolejne potknięcia i porażki. Niewątpliwie uznawałam pogląd, iż kobieta, stając się matką, podlega nieustannej kontroli i ocenie w oparciu o „grzeczność” jej dziecka. Tym ostatnim  wpasowywałam się w nurt wykreowany przez poradniki o idealnych modelach postępowania z dziecioludkami. Byłam zmęczona, ha – wykończona pierwszymi tygodniami bezsennych nocy; sfrustrowana dobitnie doświadczanym procesem kurczenia się czasu; psychicznie przytłoczona tym wszechogarniającym poczuciem odpowiedzialności, strachu i obowiązku; zdumiona – tak: zdumiona tym, iż owa wymarzona Istotka, z którą połączona byłam od dziewięciu miesięcy najsilniejszą z możliwych więzi, że owa Istotka jest taka trudna w komunikacji, że nie dostarcza mi jedynie cudownie prostych chwil spełnienia. A miało być tak pięknie. Przecież macierzyństwo funkcjonuje jako najpiękniejsze z doświadczeń kobiety. Stan absolutnego spełnienia i porozumienia. Jeżeli zatem ja tak kiepsko znoszę owo błogosławieństwo własnej kobiecości, jeżeli – jak mi się wydawało –   nie potrafię bezproblemowo porozumiewać się z własnym dzieckiem, to muszę być beznadziejną matką. A ja chciałam być najlepszą matką!

Co zatem powinnam zrobić? – Oczywiście nauczyć się być doskonałą matką! – A skąd mam wiedzieć, jak zostać doskonałą matką? – Z podręcznika oczywiście! Z podręcznika napisanego przez instruktorów Bycia – Idealnym -Rodzicem. Ha!!! I wszystko jasne! Zdesperowany rodzic szuka i znajduje. Voila! Krok po kroku pokazane, jak sprawić, żeby dziecko nie płakało, żeby wzorowo jadło, nie budziło się w nocy, nie ulewało, nie paskudziło ubranek, spało od – do itede… Proste? – Proste! Tyle że te wszystkie nakazy i zakazy jakoś dziwnie uwierają już na samą myśl o próbie ich realizacji. Jakiś głos w środku nieśmiało szepce, że to nie tak, że nie chcę w taki sposób traktować mojego dziecka. Ale wszystkowiedzący podręcznik krzyczy: nie bądź słaby, rodzicu, nie bądź mięczak! Nie dawaj się omotać dziecku i jego zachciankom! Ono i tak robi już, co chce, a ty nie potrafisz sobie z nim poradzić! Hahaha!

Zagubiony rodzic robi więc, co mu każą przewspaniałe zaklinaczki dzieci. Karmi idealnie co trzy godziny. Nie wcześniej! Nie bierze na ręce. Bierze na ręce. Nie kołysze. Kołysze. Odkłada do drugiego pokoju. Śpi z maluchem w łóżku. Nadal jednak nie udaje mu się trudna sztuka opieki nad małym ssakiem. Jest coraz bardziej zagubiony i coraz mniej pewny w nowej roli.

I tutaj, aby żyło się lepiej, z pomocą spieszą niezastąpione starsze panie, znane pod szumnym mianem teściowych, mam, cioć i babć. Żeby było jasne, nie próbuję tutaj demonizować każdej teściowej, mamy czy cioci, choć rzeczywiście wszystkie je zgarnęłam do jednej szuflady. Ale nie, bywają, jak zawsze z resztą, wyjątki, czyli mądre i pomocne oraz rozumiejące kobietki, których obecność i wsparcie są niczym balsam. Wrócę jednak do szarej rzeczywistości większej części z nas, w której nie ma wróżek opiekunek, tylko wspomniane już szacowne grono wszystkowiedzących najlepiej w świecie matron, które nie omieszkają uświadomić świeżo upieczoną mamę o każdym popełnianym karygodnym błędzie, o jej ignorancji względem wiejącego wiatru (gdy nie założyła maleństwu czapeczki, bo jest upał), jedzenia podczas karmienia piersią i o innych istotnych, a lekceważonych przez nią kwestiach. Owe „chodzące poradniki” dodatkowo podniosą naszą „świeżynkę” na duchu motywującymi opowieściami o swoim rzekomo bezproblemowym macierzyństwie, poświadczającym nieomylność ich zasad wychowawczych. Nie trudno znaleźć się w matni, zagubić jeszcze bardziej i postradać resztki poczucia własnej wartości wobec ciągłego czyhania na kolejne potknięcie, za jakie uważany jest chociażby płacz dziecka w wózku podczas spaceru.

Znacie to? A może macie odmienne doświadczenia?

Ja i moje znajome, które zostały matkami, niestety nie. Zupełnie jakby świat ciążył w przeciwną stronę, niż powinien. Jedyne, co pozostaje, to banalne uwierzyć w siebie, zaufać sobie. Dać sobie czas, dużą dozę tolerancji i margines na „błędy”. Błędy napisałam w cudzysłowie, bo są to jedynie doświadczenia. Bądźmy dobre dla siebie, tak jak jesteśmy – a przecież jesteśmy! – dobre dla naszych dzieci. Nie dajmy sie zwariować, bo ostatecznie jakie znaczenie ma to, czy Twój maluch robił w tetrowe pieluchy, czy w pampersy lub czy zasypiał przy cycu zamiast dojadać do końca. Autentyczne znaczenie ma tylko to, czy Ty nie pozwoliłaś, aby wydarto Ci szczęście z odkrywania siebie nawzajem, z uczenia sie siebie, z tych chwil, które są tak cholernie ważne, które ukształtują Cię na resztę życia i – kurna – przeminą  z wiatrem szybciej, niż zdążysz zdecydować, czy w końcu miałaś rację z tymi smoczkami, czy nie. Miną, a Ty będziesz je wspominać z oczami pełnymi łez niczym nastolatka. Nie pozwól, aby ktoś odarł Twoje dziecko z najważniejszych chwil jego życia – chwil nauki i doświadczania miłości matki. I bądź pewna, że ono ma w nosie wszystko i wszystkich dokoła, jedyne, czego pragnie, to mieć przy sobie uśmiechniętą i szczęśliwą Uosobioną Miłość, czyli Ciebie. Bez spinki, bez zbędnych problemów i dyskusji o laktatorach, pieluchach i czapeczkach.

Wracając do poradników na temat postępowania z dziećmi, przypomniałam sobie jeden jedyny cytat, który naprawdę warto przytoczyć i uznać za prawdę objawioną. Brzmi on tak:

„Znajoma (…) na spotkaniach biznesowych, na których bywała ze swoim mężem, przedstawiała się jako dyrektor ds. rozwoju. Wzbudzało to natychmiast zainteresowanie słuchaczy, które jednak gasło z chwilą, gdy wyjaśniała, że zajmuje się rozwojem swoich trzech synów„[1].

Idąc w tym kierunku wszyscy jesteśmy dyrektorami ds. rozwoju naszych dzieci. My, nikt inny.

 

Zdjęcia: http://styczen-fotografia.pl/

 


[1] I. Koźmińska, E. Olszewska, Wychowanie przez czytanie, Warszawa 2011, s. 30 – 31.

Dlaczego Nie Znoszę Poradników
Share

Macierzyństwo

You might also like

JEDNO ZDANIE, KTÓREGO NIGDY NIE POWIEM MOJEMU DZIECKU
2 marca 2018

Leave A Reply


Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.



© Copyright 2017 Z Pliszką Siwą by Kasia Lipa